Czy warto kupić konsolę PSP w 2020?

Ha, mam was! Pod tym clickbaitowym tytułem sprzedam wam historię jak najbardziej osobistą.



Czy ja potrzebuję handhelda? To pytanie zadawałem sobie przed kupnem PSP wielokrotnie. Z biegiem lat gram w gry komputerowe coraz mniej, praktycznie nie podróżuję komunikacją miejską, a za popierdółkę na toaletowe posiedzenia służy mi AFK Arena na smartfonie. Jako że się jednak zbyt mocno napaliłem, racjonalne argumenty poszły w kąt i nie było już odwrotu. W moim domu wylądowała przenośna konsolka.

Tyle że romans był to krótki i nawet niespecjalnie burzliwy, bo pozbyłem się PSP praktycznie tak szybko, jak go kupiłem. Ograłem God of Wary, odświeżyłem sobie klasyki dzieciństwa na emulatorze NESa i... Cisnąłem zabawkę w kąt, by zająć się poważniejszymi rozrywkami. Niebawem zakurzoną konsolkę upłynniłem.

Pech jednak chciał, że z bliżej nieokreślonego powodu PSP zatruło moje myśli. Było trochę tak, jakbym wyobrażał sobie szkliste, pełne łez oczy zakochanej niewiasty, z którą właśnie zakończyłem związek. Sorry, mała, przecież tak naprawdę wcale nie chciałem cię skrzywdzić.


No i w końcu doszło do tego, że jakoś rok po sprzedaży PSP zacząłem myśleć o ponownym zakupie. Nie przemawiały za tym żadne sensowne argumenty poza jednym – niesamowitym community, które wciąż podtrzymuje system przy życiu. Społeczność to całkiem spora i wcale nie hermetyczna – bądź co bądź PSP to konsola skrojona pod stereotypowego Polaka: bardzo tania, a do tego dawno już złamana i dzięki temu pełna pirackich gier, emulatorów oraz innych programów. Oczywiście, trochę śmieszkuję, bo masa tych ludzi to kolekcjonerzy, którzy dbają o swoje konsole i kupują wyłącznie oryginalne gry. Nie da się jednak ukryć, że PSP swoją popularność nad Wisłą zawdzięcza właśnie szeroko dostępnemu pirackiemu softowi. Ostatecznie ustrzeliłem model 3003 (wcześniej miałem 2004) – jest to najnowsza seria konsolki, w tym przypadku na rynek brytyjski, a jedyna różnica to zasilacz z angielską wtyczką. Jej stan niestety nie jest „kolekcjonerski”, ma normalne ślady użytkowania, a pudełka brak – ale działa bezproblemowo, a dodatkowo dostałem w pakiecie sporo oryginalnych gier. Ostatecznie więc transakcja była korzystna.

Tym razem postanowiłem przyjąć inną taktykę. Założyłem, że nie warto już będzie konsolki sprzedawać, zwłaszcza że z czasem na rynku będzie ciężko o dobrze utrzymane egzemplarze. Lepiej o nią dbać i starać się wykorzystywać jej możliwości, kiedy mam trochę chęci i wolnego czasu. Nadgryzłem kilka gier z PSX (niestety, sterowanie i prędkość działania w większości przypadków pozostawiają nieco do życzenia) i zainstalowałem różne emulatory, nie tylko NESowy, by w końcu sprawdzić klasyki z platform, które ominęły mnie w dzieciństwie. Podejście do Nintendo 64 i Super Mario okazało się umiarkowanie udane, bo PSP jest nieco za słabe i gry klatkują oraz mają problem z dźwiękiem. Dlatego szukałem dalej i w końcu padło na GameBoya Advanced. I to był strzał w dziesiątkę! Chcąc zrozumieć fenomen Zeldy, sięgnąłem po odsłonę The Minish Cap i... spodobało mi się na tyle, że zarwałem nockę i zapewne wysmażę o tym osobny wpis. Mam też Pokemony (ilość wersji przyprawiła mnie o ból głowy, więc wybrałem najpopularniejszą), a w kolejce czekają jeszcze Golden Suny: saga ponoć monumentalna i warta każdej spędzonej z nią godziny.


Wyszukałem też takie gry na PSP, które mogą zaoferować doświadczenia nieosiągalne na innych platformach, a niebędące tylko ubogą wersją tytułów z dużych konsol czy PC. W ten sposób w urządzeniu wylądowało Crisis Core: Final Fantasy VII (oryginalne i dostępne jedynie na PSP rozszerzenie historii z dużego „fajnala” VII) oraz Tactics Ogre: Let Us Cling Together. Ta ostatnia pozycja to co prawda jedynie remake gry ze starych platform, ale biorąc pod uwagę jej datę wydania (1995 r.!), sensownie da się z nią obcować współcześnie tylko na konsolce Sony. A cóż to jest za gra! Jakoś nigdy nie było mi po drodze z jRPG, bo ani nie przepadam za taktycznymi turówkami, ani za niekończącym się grindem, ale już pierwsze minuty spędzone z TO pozwoliły mi poczuć zupełnie nową jakość. Za fasadą fabuły prezentowanej w grze kryją się TONY, HEKTOLITRY, NIEPRZEBRANE ZASOBY historii świata i zasiedlających go postaci. I nie są to sztampowe opowiastki z generatora randomowych NPCów, ale przeplatające się opowieści dotykające całej plejady barwnych bohaterów. Ponieważ jesteśmy rzucani od razu na głęboką wodę, w ramach pomocy otrzymujemy obszerny almanach, w którym możemy w każdej chwili poczytać kto, z kim, kiedy i dlaczego. Każda postać ma swoje wiarygodne origin story, motywacje, pragnienia – wiem, wiem, czytacie to w każdej zapowiedzi zachodniego RPG, prawda? – jednak o ile u nas to tylko marketingowy bełkot, to w TO (hehe) należy potraktować takie deklaracje jak najbardziej serio. A, i muzyka. Jest fenomenalna. FE-NO-ME-NAL-NA.

W zasadzie zastanawiam się tylko, czy będę w stanie konsumować tak długą i rozbudowaną historię na handheldzie, bowiem to nie jest pykadełko do autobusu czy kibelka, ale tytuł, przy którym trzeba spędzić kilka(naście?) długich wieczorów. Cóż, gdyby taktyczna walka mi obmierzła, to mam w zanadrzu jeszcze Ys: The Oath in Felghana, które jest równie monumentalne fabularnie, ale przynajmniej ma potyczki w czasie rzeczywistym. Wygląda więc na to, że mnie i moją konsolkę czeka jeszcze wiele upojnych nocy i niekończąca się, rozkoszna zabawa guziczkami i gałką. Życzcie mi powodzenia!

PS Czy warto w 2020 r. kupić PSP? Tak, warto. Pozdrawiam!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © InventoryFull , Blogger