Baldur's Gate 3 - recenzja, opinia. Jak Larian poradziło sobie z wskrzeszeniem legendy RPG?

Baldur's Gate 3 - recenzja, opinia. Jak Larian poradziło sobie z wskrzeszeniem legendy RPG?

Zmierzyć się z kultową marką i nie polec to nie lada sztuka, w dodatku robiąc grę wbrew współczesnym trendom i słupkom w Excelu. Developerzy z Larian Studios udowodnili jednak, że mają jaja z mithralu.


Baldur's Gate 3 screen

Nie będę ukrywał: nie wierzyłem, że to się uda (a dowód znajdziecie tutaj). Wrota Baldura święciły swoje triumfy, gdy większość współczesnych graczy dopiero oglądała i macała pierwsze, a może i ostatnie piersi w swoim życiu. Ominęła ich era izometrycznych erpegów z fabułą rozpisaną na setki godzin i niespieszną rozgrywką, które nie prowadziły gracza za rękę. Przyzwyczajeni zostali do liniowych przygód, dokładnych znaczników misji i wszelkich innych udogodnień (z których, bądźmy uczciwi, nie wszystkie są złe). Tymczasem zarówno oficjalne zapowiedzi, jak i dostępna przez długi czas wczesna wersja wskazywały, że tutaj nie będzie miękkiej gry. Mieszkający wciąż w piwnicach panowie w średnim wieku z radością zacierali ręce, ale co z pozostałymi? Czy Baldur's Gate 3 może podobać się współczesnemu, rozleniwionemu graczowi? Spróbujemy znaleźć odpowiedź na to pytanie przy okazji podróży po moich wrażeniach o dziele Larian Studios.

Zostań bohaterem! ...albo go stwórz

Zabawę zaczynamy bardzo klasycznie - od utworzenia swojego awatara w bogatym kreatorze. Już tutaj widać, że autorzy z dużym szacunkiem i znawstwem podeszli do implementacji systemu Dungeons & Dragons 5.0. W odróżnieniu od tyleż uwielbianej, co siermiężnej wersji 3.0 zyskujemy większy wybór i elastyczność. Oczywiście, podchodząc do kreacji postaci bez znajomości zasad łatwo jest zepsuć coś już na starcie, ale w przeciwieństwie do dawnych klasyków tutaj zyskujemy możliwość zresetowania statystyk postaci już na wczesnym etapie gry. Może znajdą się jacyś ortodoksi, którzy będą traktować to jak świętokradztwo, ale czegoś takiego brakowało mi w starszych grach. Za niewielką opłatą możemy w zasadzie w dowolnym momencie zbudować postać zupełnie od zera, ba, to samo możemy zrobić z naszymi towarzyszami! Dla powergamerów (albo znudzonych w którymś momencie) zabawy jest tu co nie miara.

Cały ten (pół)otwarty świat

Baldur's Gate 3 to gra, która swoją strukturą mocno przypomina klasyczne tytuły sprzed lat. Po krótkim prologu zostajemy wrzuceni w półotwarty świat, który możemy eksplorować (prawie) do woli. Jest to rozwiązanie, które uważam za idealne, a które znalazło się we wszystkich moich ulubionych grach, że wspomnę tylko Gothiki, Stalkery czy Deus Eksy. Mapy są naprawdę rozległe, a przy tym na tyle ograniczone, że nie występuje recykling ani losowe generowanie zawartości. Jednak z reguły to nie sam rozmiar świata jest problemem współczesnych gier, ale to, że nie ma w nim co robić.

Baldur's Gate 3 screen


W poszukiwaniu Przygody

W Baldur's Gate 3 jednak ten problem nie występuje. Mało tego, największą zaletą gry jest właśnie możliwość przeżycia prawdziwej Przygody. Kryje się ona za każdym zakrętem, pod każdym kamieniem, na powierzchni ziemi i pod nią. Nowe Wrota Baldura przywołują wszystko to, co najlepsze w klasykach sprzed lat i to, po co sięgamy po fabularne gry singlowe. Chcemy doświadczyć czegoś nietuzinkowego w fantastycznym świecie, wziąć udział w satysfakcjonujących historiach albo po prostu zostać nagrodzeni za odkrycie dziury ukrytej pod kupką liści w odległym zakątku mapy (o podobnym zjawisku pisałem w tekście o Genshin Impact tutaj). W Baldur's Gate 3 wszędzie czają się mniejsze i większe przygody, tworzące siatkę wzajemnie przeplatających się, wieloetapowych opowieści. Nieraz niepozorne zadania rozwijają się w długie, złożone wątki. Co istotne, W OGÓLE (sic!) nie ma tutaj zapychaczy. Każdy quest, każdy NPC został stworzony PO COŚ i spełnia jakąś rolę w historii. W dzisiejszych czasach to prawdziwa ulga i odmiana.


Wszystko ma swoje konsekwencje

Szkoda klawiszy na opisywanie, jak współczesne gry symulują znaczenie podejmowanych wyborów, podczas gdy wszystko jest mniej lub bardziej zgrabną iluzją, a każda decyzja ostatecznie sprowadza się do tego samego. W Baldurze jest jednak zupełnie inaczej i przyznam szczerze, że jestem pod wrażeniem designu gry w tej materii. Developerzy zadbali, by nasze działania podejmowane na wczesnym etapie gry wpływały na losy postaci w dalszych rozdziałach. Czasem to kosmetyka - ot, jakaś kompletnie poboczna postać może się ponownie pojawić albo nie - ale znacznie częściej są to decyzje, które wpływają na kształt kluczowych zadań i świata. Wyobrażam sobie, jak ogromnym wyzwaniem projektowym musiało być takie długofalowe planowanie i trudno mi przywołać tytuł z ostatnich lat, który miałby tyle różnych możliwych ścieżek wydarzeń. Zachwycając się grą samą w sobie nie zapominajcie o tym, jak tytaniczną pracę wykonali twórcy fabuły.

Baldur's Gate 3 screen

A jak już mówimy o fabule - wątek główny jest bardzo długi i rozbudowany. W zgrabny sposób od historii bardzo osobistej przechodzimy do bardzo epickich motywów i decydowania o - a jakże - losach całego świata. To jedna z najlepszych przygód, jakie przeżyłem w growych uniwersach; być może niespecjalnie poruszająca emocjonalnie, ale na pewno lepsza niż historie z poprzednich części Baldur's Gate czy choćby takich klasyków, jak Dragon Age (którego wątek główny był marniutki, umówmy się).

Nie lubię poniedziałków... i turówek

Nie lubię turówek, szybko nudzą mnie ciągnące się jak flaki z olejem walki toczone w tym trybie. Decyzję o porzuceniu aktywnej pauzy na rzecz tur uznałem początkowo za świętokradztwo i gwóźdź do trumny potencjalnie obiecującej gry. Muszę jednak uderzyć się w pierś: aktualnie nie wyobrażam sobie starć w Baldurze w formie innej niż turowa. Dzięki temu system Dungeons & Dragons 5.0 lśni w pełnej krasie, a walki są naprawdę taktyczne. To wszystko działa jednak wyłącznie dlatego, że potyczek nie ma tutaj bardzo wielu, a jeśli już są, to każda z nich ma jakąś wagę i znaczenie dla fabuły. Zapomnijcie o bezmyślnym siekaniu hord identycznych przeciwników - Baldur's Gate 3 znajduje idealny balans pomiędzy grą narracyjną a taktycznym bitewniakiem. Historia jest przetkana odpowiednią ilością starć, przez co ani nie staje się przegadana, ani nie zanudza ciągłymi pojedynkami. 

Faerun, jaki znamy i kochamy

Moje obawy związane z nowymi Wrotami Baldura dotyczyły również settingu. Na potrzeby serii Divinity Larian zaprojektowało swój własny świat, który niespecjalnie do mnie trafia i częściowo z tego powodu odbiłem się od tych gier. Nie byłem przekonany, czy zdołają udźwignąć implementację kultowego i tak odmiennego klimatem uniwersum, Forgotten Realms, do swojej gry. Mam jednak wrażenie, że właśnie to świeże spojrzenie było Zapomnianym Krainom potrzebne. Developerzy zachowali się jak dziecko, które po raz pierwszy spotyka się z nowym światem i z fascynacją połyka kolejne jego elementy. Mamy więc tygiel motywów, postaci, ras i historii być może nawet lepszy od tego, czym uraczyło nas Bioware ponad dwie dekady temu. Z jednej strony z szacunkiem odniesiono się do baldurowej spuścizny związanej z pomiotami Bhaala, a z drugiej włożono tutaj masę innych treści, od najbardziej bazowych w rodzaju nieśmiertelnych goblinów, aż po epickie historie związane z łupieżcami umysłu i githyanki. Jako wieloletni fan Forgotten Realms niejeden raz zacmokałem z uznaniem.

Baldur's Gate 3 screen


Dramatis personae

Czas w końcu na odrobinę krytyki. Dobra gra RPG to nie tylko interesująca fabuła i przemyślane starcia, ale również ciekawie napisane, intrygujące postaci. Niestety, towarzysze to akurat najsłabszy element gry. Larian nie ma talentu do projektowania ponadprzeciętnych bohaterów i nie inaczej jest w tym przypadku. Pretensjonalny łotrzyk, zakompleksiony mag, kapłanka z (dosłownie) mroczną przeszłością, fanatyczna wojowniczka githyanki - może nie są to kompletnie bezpłciowe klisze, a niektóre zadania osobiste mogą się podobać (słowa uznania zwłaszcza za finał wątku Posępnej), ale do postaci z gier Bioware nawet nie ma startu. I mam tu na myśli nie tyle wczesne próby z Baldur's Gate 2, co raczej Dragon Age i Mass Effect, które do dzisiaj stanowią dla mnie wzorce świetnie napisanych towarzyszy. Możecie więc uznać to za starcze narzekanie.

Narzekanie zbiorcze

Baldur's Gate 3 ma tak niewiele wad, że nawet takiemu czepialskiemu hejterowi jak ja ciężko jest znaleźć powody do narzekania. Wspomnę więc o nich pokrótce, gwoli kronikarskiego obowiązku. Zarządzanie ekwipunkiem to koszmar, a tony wszechobecnego śmiecia nie pomagają sytuacji. Muzyka jest niesamowicie przeciętna i kompletnie nie zapada w pamięć. Po dziesiątkach patchy Baldur wciąż jest zabugowany (nie mogę wybaczyć zwłaszcza epilogu, w którym gra zarejestrowała inne wybory niż podjęte przeze mnie). Niektóre potencjalnie ciekawe wątki są niedorozwinięte albo popadają w sztampę (historia Ketherika Thorma, kreacja postaci Envera Gortasha). Za dużo jest lekkości i śmieszków, a za mało cięższego klimatu, który miejscami byłby bardzo do rzeczy.

Baldur's Gate 3 screen


Gra naszych czasów

Klasyczne gry często wydają nam się lepszymi, niż były w istocie, bo tak niestety działa nasz zwodniczy mózg i nostalgia. Z tego powodu tak często odbijamy się od starych tytułów, gdy próbujemy wrócić do nich po latach. Na szczęście Baldur's Gate 3 jest grą na miarę lat 20. XXI wieku i korzysta z wypracowanych dobrodziejstw. Mamy więc znaczniki zadań, szybką podróż, możliwość zapisu gry w trakcie dialogów oraz logicznie skonstruowane zadania i lokacje, które nie zmuszają nas do grzebania w solucji. Dostało się również dialogom oraz zbieranej papierologii, jak książki i inne notatki. Nie ma tutaj rozwlekłych, godzinnych dysput, dziesięciu opcji dialogowych do wyboru ani wielostronicowych książek, których i tak nikt nigdy nie czytał. Jest zwięźle, ale przy tym treściwie i nie miałem nigdy wrażenia, że gra została wykastrowana. Aż żal, że tak niewielu developerów potrafi robić to dobrze. Pillars of Eternity przekonało mnie, że wcale nie tęskniłem za długaśnymi rozmowami, a hołd klasyce można składać w sensowniejszy sposób.

Baldur's Gate 3 screen

Niemożliwe... ale jest!

Nekromancja rzadko przynosi dobre efekty (o czym zresztą mógł się przekonać jeden z głównych bohaterów drugiego aktu). Larian doskonale to rozumiał, dlatego zamiast wskrzeszać trupa, postanowił na jego grobie zbudować coś zupełnie nowego. Z szacunkiem do swojego dziadka i licznymi mrugnięciami okiem umiejętnie zaprojektował tytuł, który z pewnością stanie się nowym klasykiem. To gra, o której współczesne młode pokolenie będzie wspominało za kilkanaście lat, że się na niej wychowało. To Baldur's Gate, na którego nikt już nie liczył, ale którego wszyscy potrzebowali. Oby sukces długiej, singlowej gry dał sygnał innym studiom, że warto podążyć tą drogą, zamiast klepać kolejnego arcynudnego sandboksa.

Bo sandboksy do piachu, hehe.
Recenzja Steam Deck - opinia po pół roku. Czy konsola przenośna Valve zapoczątkowała rewolucję?

Recenzja Steam Deck - opinia po pół roku. Czy konsola przenośna Valve zapoczątkowała rewolucję?

Minęły dwa lata od premiery Steam Decka. To kolejna zabawka, na którą zachorowałem i koniecznie musiałem ją mieć. Nawet pomimo tego, że z konsolami przenośnymi było mi jakoś nie po drodze. Ale przecież Steam Deck to komputer, a nie tylko konsola, prawda? 
...prawda? 

...tak mamo, to służy również do pracy!


Steam Deck

Jak to z handheldami u mnie bywało

Na wstępie pozwolę sobie nakreślić krótką historię moich przygód z konsolami przenośnymi, żebyście wiedzieli, czy jesteście podobnym typem i tym samym czy ta recenzja będzie dla was szczególnie przydatna. Tak naprawdę handheld nigdy nie był mi specjalnie potrzebny. Do szkoły, na studia, a potem do pracy zawsze miałem blisko i nie spędzałem dużo czasu w środkach transportu zbiorowego. Nie mam rodzeństwa, więc nigdy nie było walk o dostęp do komputera. Od początku moich przygód z elektroniczną rozrywką należałem do PC Master Race™, a chwile z dala od komputera wolałem spędzać z książką/Kindlem albo – o zgrozo! – z ludźmi. Od zawsze byłem jednak gadżeciarzem i ciągnęło mnie do przeróżnych zabawek, w tym i konsol przenośnych. I chociaż długo zadawałem sobie pytanie „Po co ci to?”, to ostatecznie w moich rękach wylądowało Play Station Portable (o czym możecie poczytać tutaj), Play Station Vita i Nintendo Switch. PSP i PSV skończyły jako maszynki do emulowania gier z NESa (czyli popularnego Pegasusa), a Switch przez chwilę posłużył do zabaw ruchowych i paru eksluziwów, ale po wynudzeniu się przy Zeldzie stwierdziłem, że szkoda zachodu i pieniędzy. Każdego z handheldów pozbywałem się w przeciągu kilkunastu-kilkudziesięciu miesięcy, po uprzednim odgrzebaniu ich z grubej warstewki kurzu.

Aż tu pewnego razu usłyszałem o nadchodzącej rewolucji – konsoli przenośnej, która jednocześnie miała być prawie-że-komputerem. Tym razem nie miał to być zamknięty system, ale otwarta platforma oparta na Linuksie, z pecetowymi bebechami i – przynajmniej w teorii – umożliwiająca granie w pecetowe gry bez wielkich kompromisów. Walka trwała dość długo, anulowałem nawet złożony wcześniej preorder, ale ostatecznie w moich łapkach wylądowała nowa zabawka od Valve.

Steam Deck 1

Steam Deck – pierwsze wrażenia

Zabawka pokaźnych rozmiarów, dodajmy. Choć Switch miał tę samą przekątną ekranu, czyli 7", to Steam Deck jest zdecydowanie masywniejszy i przede wszystkim cięższy. O ile jednak plastikową konsolkę Nintendo trzymało mi się wybitnie niewygodnie, a joycony nie porażały precyzją miniaturowych grzybków, tak tutaj dostałem w ręce potężnego pada z ekranem. Wykonanie nie pozostawia wiele do życzenia: Deck jest bardzo ergonomiczny, a materiały, z których został wykonany przyjemne w dotyku. Nic nie skrzypi ani nie zgrzyta, przyciski dają odpowiedni feedback, gałki są duże i dobrze rozmieszczone. Słowem, nie ma się do czego przyczepić.

Miłym zaskoczeniem jest dołączone do zestawu solidne etui, które ma nawet wgłębienie na zasilacz. To niezła odmiana po każdym innym handheldzie, do którego taki gadżet trzeba było dokupić, a zwłaszcza te do Switcha nie należą do tanich. 

Steam Deck – parametry techniczne

Co siedzi pod maską? Całkiem niezłe bebechy jak na takiego malucha: APU AMD Zen 2 (4 rdzenie, 8 wątków), 16 GB RAM i 64/256/512 GB przestrzeni dyskowej w zależności od wersji. Valve postanowiło powalczyć ceną, która – zwłaszcza w porównaniu z wydawanymi obecnie handheldami – nie jest wygórowana. Do dziś można upolować refurba (egzemplarz po fabrycznej naprawie) lub używany egzemplarz w świetnym stanie w okolicach 1200-1500 zł. W erze drożejącego sprzętu elektronicznego ceny są bardzo atrakcyjne. Niedawna premiera Steam Deck OLED sprawiła, że wersję LCD można złowić stosunkowo niedrogo. Za świeżą wersję z 512 GB SDD zapłacicie z kolei 2599 zł.

Steam Deck 2

Przy temacie parametrów technicznych trzeba wziąć pod uwagę, że przenośna konsola zawsze będzie kompromisem pomiędzy wydajnością a czasem pracy na baterii. Decka wyposażono w akumulator o pojemności 5300 mAh, który pozwala na 2-6 godzin zabawy. Musimy oczywiście być świadomi, że wymagające tytuły AAA wysysają energię bardzo szybko, ale w indyczka 2D możemy grać przez 3/4 nocy. Akumulator ładuje się dość wolno, jednak bez problemów możemy korzystać z konsoli, gdy jest podłączona do prądu. 


System Steam Decka – Steam OS 3.5

Krótko po rozpoczęciu mojej przygody ze Steam Deckiem opublikowano soft w wersji 3.5, który ponoć eliminował wiele problemów wieku dziecięcego. Nie ma sensu rozwodzić się nad początkami, bo idealnie na pewno nie było, ale obecnie oprogramowanie jest stabilne i nie natrafiłem na żadne poważne bugi. Dość szybko zresztą przystąpiłem do programu testów i działam na wersjach preview, które mogą mieć jakieś problemy. Póki co jednak wszystko hula, aż miło.

Głównym środowiskiem Steam Decka jest... Steam, w wersji Big Picture. Umożliwia on granie w gry z naszej biblioteki i to jest główna funkcja tej konsolki. Jako że mamy do czynienia z Linuksem, nie wszystko będzie działać, a przynajmniej nie od razu. Aby bowiem uruchomić gry, które domyślnie projektowane są pod Windowsy, musimy użyć narzędzia Proton. Mamy tutaj pełną dowolność; wciąż wychodzą nowe wersje, więc jeśli jakiś tytuł nie działa, możemy spróbować z inną wersją lub po prostu poczekać na kolejną, która być może rozwiąże problem. W momencie premiery Steam Decka obawiano się, czy i na ile gry będą na nim działać poprawnie (lub czy w ogóle). Na dzień dzisiejszy grywalnych tytułów jest bardzo dużo; tutaj lub tutaj możecie sprawdzić, czy wasze ulubione pozycje działają na konsoli Valve. Lista ta stale się poszerza, a nawet jeśli dana gra nie została zweryfikowana, to jest duża szansa, że będzie hulała.

Steam Deck 3

Pewnym ograniczeniem jest dostęp wyłącznie do biblioteki gier Steam. Można je łatwo obejść w przypadku niektórych launcherów, wykorzystując aplikacje dostępne w trybie pulpitu (np. Heroic Games Launcher). Trzeba zaznaczyć, że póki co nie ma sensownego sposobu na gry z Xbox Passa... Oczywiście poza instalacją Windowsa.

Steam Deck jako komputer przenośny

Jednym z największych ficzerów Steam Decka jest tryb pulpitu. Przenosi on nas do pełnego, komputerowego Linuksa. Możemy instalować aplikacje, korzystać z przeglądarki, pakietów biurowych, słuchać muzyki – słowem, robić wszystko to, co na zwykłym komputerze. Oczywiście, system ma swoje ograniczenia i nie każdy się w Linuksie odnajdzie, baza aplikacji też jest uboższa niż na Windowsie, ale – pomijając specyfikę małego ekranu – to praktycznie pełnoprawny sprzęt do pracy i rozrywki. Nic nie stoi na przeszkodzie, by podłączyć zewnętrzny ekran, myszkę i klawiaturę. Ba, możemy nawet zamiast lub obok Linuksa zainstalować Windowsa! Na moment pisania artykułu wciąż jest to nieco egzotyczne doświadczenie, nie wszystko bowiem działa jak należy i zdarzają się braki w sterownikach, ale można założyć, że będzie tylko lepiej. Valve swoją platformę stale rozwija, możemy więc być pewni, że nie umrze ona tak szybko, jak niesławne Steam Machines, a kompatybilność z Okienkami będzie coraz lepsza.

Sam z trybu desktopowego korzystam dość rzadko (laptop jest jednak wygodniejszy), ale z pewnością Steam Deck może zastąpić komputer wszędzie tam, gdzie niewygodnie jest targać większy sprzęt. Płynność działania jest dobra, na poziomie przeciętnego współczesnego notebooka, nie jest to więc żadna proteza, ale pełnoprawna platforma.

Steam Deck 4

Steam Deck – gry

Czas przejść do rzeczy - jak się na tym gra? Przede wszystkim: bardzo wygodnie. Jak wspomniałem wcześniej, Steam Deck jest bardzo ergonomiczny i znajduje to potwierdzenie przy dłuższych sesjach z grami. Jasne, czuje się jego ciężar, ale chwyt jest pewny, a urządzenie nie nagrzewa się nadmiernie ani nie bucha nam w twarz gorącym powietrzem (a bucha bardzo przyjemnie, w głębinach internetów możecie znaleźć wielu amatorów zapachu, jaki wydziela wentylator. Potwierdzam, jest intrygujący). W kwestii wydajności musimy zgodzić się na pewne kompromisy, ale uruchomimy na Decku Cyberpunka 2077, Baldur's Gate 3 i wiele współczesnych gier AAA. Za sprawą ekranu o dość skromnej rozdzielczości 1280x800 (mniejszej niż w większości smartfonów ze średniej półki) gra w niskich lub nawet średnich ustawieniach jest nie tylko możliwa, ale również przyjemna. Zaznaczę to wyraźnie: Steam Deck to nie proteza, która udaje maszynę do gier, a w praktyce krztusi się przy większości tytułów, jednak wymaga on od użytkownika pewnej wiedzy i świadomości. To nie konsola, na której uruchamiamy grę i mamy pewność, że będzie trzymała chociaż te marne 30 klatek (nie będę złośliwy i nie wspomnę o licznych pozycjach, które nie są w stanie bez kilku łatek nie chrupać nawet na PS5, bo zrobiłby się z tego artykuł o obecnej kondycji branży gier... A taki być może się zrobi ;)). To komputer, na którym możemy dostosowywać ustawienia każdego tytułu, a także żonglować różnymi wersjami Protona czy pluginami do Steam OS, by uzyskać pożądane rezultaty. Duża strategia pokroju Total War: Warhammer III zakrztusi Decka (jak i każdy inny komputer), ale shootery, erpegi czy gry akcji wszelakiej maści to pole, na którym urządzenie Valve rozwija skrzydła. No, przynajmniej do tych 30 FPSów.

Steam Deck jest też bardzo użyteczny jako platforma do emulacji gier z innych platform i (prawie) wszystko działa tutaj jak należy. Jako użytkownik PS Vity mam ciarki na plecach, ilekroć przypomnę sobie zabawę związaną z instalacją emulatorów albo portów, przy których człowiek cieszył się, jeśli w ogóle się uruchomiły i działały w tych 15 FPSach (po obowiązkowym overclockingu procesora). Są ludzie, którzy to lubią, ale ja już jestem na to zbyt leniwy. Na Steam Decku gry i emulatory po prostu działają, bo nawet jeśli trzeba trochę pokombinować, to mamy pewność, że jego bebechy to wszystko udźwigną.

O baterii już mówiłem, warto tu jednak nadmienić, że przy pracy biurowej akumulator rozładowuje się dość powoli, natomiast gry to już inna para kaloszy. W praktyce będziemy musieli znaleźć złoty środek między czasem działania a wydajnością, obniżając jakość grafiki czy ustawiając limit klatek na sekundę. 

Steam Deck 5

Steam Deck – serwis, wymiana elementów

W kwestii otwartości sprzętowej swojej platformy Valve poszło równie daleko, jak w kwestii systemu. Oto rzecz niespotykana w branży: budowa Decka jest modułowa, zatem praktycznie każdy uszkodzony element możemy wymienić. W przypadku handheldów zawsze obawiałem się o gałki czy przyciski, które po godzinach intensywnej zabawy muszą w końcu skapitulować, a co wtedy? Ano, wtedy albo wysyłamy urządzenie na serwis, albo oglądamy jeden z wielu materiałów na Youtube i bawimy się w małego majsterkowicza. Rozebranie Steam Decka nie jest trudne, nie bardziej niż przeciętnego laptopa, problem mogą stanowić jedynie jego niewielkie wymiary i związana z tym precyzja i delikatność, jakimi musimy się wykazać. Wielu użytkowników, w tym i niżej podpisany, dobrało się do bebechów konsoli już na samym początku, by wymienić dysk. Ze względu na wysokie ceny wariantów z większą przestrzenią dyskową, rozsądnie jest nabyć pamięć we własnym zakresie i zamontować w miejsce fabrycznej. To duża oszczędność niskim kosztem nakładu pracy.

W kwestii napraw gwarancyjnych spotkałem się z pozytywnymi opiniami, również z tym, że Valve dość łaskawie traktuje użytkowników, którym powinęła się noga (a w zasadzie ręka) przy wymianie dysku i uszkodzili Decka mechanicznie. Urządzenie jest już na rynku długo, a brak utyskiwań na jakość serwisu czy wad fabrycznych można uznać za ogromny sukces. Producenci laptopów mogliby się uczyć, ot co. Sam z serwisu korzystać jeszcze nie musiałem i oby tak pozostało jak najdłużej.

Steam Deck OLED – nieoficjalna wersja 1.5

Niedawno Steam Deck doczekał się ulepszonej wersji. Niestety, nie miałem jej w łapkach, zatem mogę jedynie opierać się na suchych opisach marketingowych i opiniach osób, które to urządzenie nabyły. Lepszy ekran to kolosalna zmiana; chociaż LCD w podstawowej wersji jest dobrej jakości, a wprowadzone w jednej z aktualizacji ustawienia wyświetlania barw jeszcze poprawiły sytuację, to nie oszukujmy się. Ekrany OLED, ze swoją soczystą kolorystyką i głęboką czernią odstawiają w przedbiegach nawet topowe LCD. Nie mniej istotną zmianą jest większa przekątna, bowiem w nowej wersji wyświetlacz wypełnia więcej przestrzeni, kosztem ramek wokół, i mierzy 7,4". Nowości znajdziemy również pod maską – bardziej energoszczędne APU, lepsze chłodzenie, większy akumulator... Lista jest spora i z pewnością możemy mówić o Steam Decku 1.5. Póki co ceny są jeszcze relatywnie wysokie i wersja wciąż LCD wydaje się lepszym wyborem dla oszczędnych, ale jeśli macie parę złotych więcej, to na pewno warto dołożyć do OLEDa.

Steam Deck 6

Steam Deck – czy warto? Dla kogo jest ta konsola?

Każdy sprzęt jest bezużyteczny, jeśli nie znajdzie swojej niszy. W dobie królowania stacjonarnych konsol można by przypuszczać, że urządzenie, które wymaga pewnej wiedzy i dłubaniny jest z góry skazane na porażkę; wydawałoby się, że era pryszczatych, technicznych nerdów minęła bezpowrotnie. A jednak – sprzedaż Steam Decka okazała się na tyle dobra, że opłacało się wydać ulepszoną wersję z ekranem OLED. Jest to tym bardziej imponujące, że nietrafione sprzęty giną po pierwszej wersji i stają co najwyżej kolekcjonerską gratką. Urządzenie Valve jest jednak żywą platformą, która osiągnęła pewien sukces. Wedle informacji, do których dotarłem, na koniec 2023 r. właścicieli miałoby znaleźć 3,5 mln urządzeń. Nie jest to liczba oszałamiająca, ale spora, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę niedawny kryzys handheldów. Nintendo okopało się w swojej niszy, ale po porażce PS Vita żaden wielki gracz nie odważył się wejść na ten rynek. Valve nie tylko się odważyło, ale wręcz wyważyło drzwi razem z futryną i wygląda na to, że przyszłość Steam Decka rysuje się w jasnych barwach. Potwierdzają to zresztą rozliczne plotki o wersji 2.0, która – stawiam dolary przeciw orzechom – na pewno ujrzy światło dzienne. 

Steam Deck to urządzenie dla świadomego użytkownika, ale też bez przesady – część gier po prostu działa, a część wymaga bardzo prostych zabiegów. Jeśli tak jak ja lubicie robić sobie pod górkę i instalować Genshin Impact, to trochę się pobawicie, ale ostatecznie jest duża szansa, że akcja zakończy się powodzeniem. Deck nie jest protezą – pogracie na nim nie tylko w indyki, ale również w gry AAA. Mało tego, konsola Valve może pełnić rolę pełnoprawnego komputera, czy to na natywnym Linuksie, czy – przy odrobinie zabawy i samozaparcia – na Windowsie. To urządzenie wykonane bardzo solidnie, bez przykrych problemów technicznych, wygodne i ergonomiczne. Słowem – to najlepsze, co mogło wydarzyć się na rynku konsol przenośnych. Cóż za ironia, że rewolucji dokonał pecetowy potentat. 

Steam Deck 7

Steam Deck – alternatywy. Asus ROG Ally, Lenovo Legion Go i inne

O rewolucji piszę nieprzypadkowo, bowiem o ile segment przenośnych komputero-konsol był długo zarezerwowany wyłącznie dla niszowego i obrzydliwie drogiego GPD Win, o tyle Valve wprowadziło sprzęt przystępny cenowo dla przeciętnego zjadacza chleba, zwłaszcza w relacji do jego możliwości i otwartości. W swojej półce cenowej Steam Deck nie ma konkurencji, przetarł jednak szlak urządzeniom droższym i wydajniejszym. Zarówno Asus ROG Ally, jak i Lenovo Legion Go to konsole opierające się na podobnych założeniach, ale oferujące lepsze parametry. Jedno i drugie pracuje pod kontrolą Windowsa i ma mocniejsze bebechy, są to zatem sprzęty bardziej przystępne i zapewne bardziej przyszłościowe. Valve musiało odpowiedzieć wersją OLED Steam Decka, ale to jedynie oznacza, że rynek potrzebuje takich konstrukcji. Pozytywną stroną ery miniaturyzacji jest to, że urządzenie o wielkości przeciętnego tabletu z uchwytami kryje bebechy dużych komputerów i chociaż nie zastąpią one notebooków, to będą z nimi koegzystować i być może odbiorą część użytkowników. 

Ally lub Legiona Go mogę polecić osobom, które mają bardziej zasobne portfele i cenią sobie wygodę środowiska Windows. Mają swoje problemy wieku dziecięcego, być może nie sprzedają się oszałamiająco, biorąc pod uwagę liczne przeceny, ale ich proces projektowania był zdecydowanie krótszy, niż w przypadku Steam Decka. Jeśli jednak macie w sobie żyłkę nerda i wystarczy wam przyzwoita wydajność, możecie śmiało sypnąć Gabenowi garść złotówek. Myślę, że nie będziecie żałować.

Asus ROG Ally vs Lenovo Legion Go
https://windowscentral.com

Steam Deck vs Nintendo Switch

W internetach możecie natknąć się na przeróżne karkołomne porównania tych dwóch konsol, ale powiedzmy sobie szczerze: to dwa kompletnie różne światy i różne targety. Nintendo Switch opiera się na ekskluzywnych markach i nietypowych rozwiązaniach, jak kontrolery ruchowe, które naprawdę działają. To sprzęt do luźnej zabawy i raczej dla każuali; jasne, można na nim zagrać w Wiedźmina 3, ale można również grzebać sobie wykałaczką w dziurawym zębie, a poziom przyjemności będzie zbliżony. Pstryczek jest nieadekwatnie drogi do jakości wykonania, ma wady fabryczne (słynne pływające joycony) i wieje od niego plastikową tandetą na kilometr. Steam Deck adresowany jest raczej do fanów większych gier, ale też nic nie stoi na przeszkodzie, żeby skorzystać z emulatorów i... grać na nim w tytuły ze Switcha. Oczywiście tylko wtedy, gdy posiadamy legalnie zakupione kartridże. ;)  Co ciekawe, obecnie ceny Nintendo Switch OLED są zbliżone do cen Decków LCD, więc o zakupie powinno decydować tylko przeznaczenie. To dwie kompletnie różne i nieporównywalne platformy. Co oczywiście nie przeszkodzi fanatykom przerzucać się w komentarzach, kto ma dłuższego (grubszego?).

Steam Deck – opinia po pół roku użytkowania

Czas w końcu na podsumowanie mojej (prawie) półrocznej przygody ze Steam Deckiem. Jest to pierwsza konsola, która nie wylądowała w kącie po tygodniu zabawy. Nie gram na niej w tytuły AAA, bardziej cenię sobie wygodę laptopa i myszki/pada, ale urządzenie Valve zabieram ze sobą na różne krótsze i dłuższe wypady. Gram na nim głównie w Genshin Impact i o ile na telefonie była to mordęga, o tyle Deck wydaje się wręcz stworzony do tego typu gier: przystosowanych do pada i umiarkowanie obciążających bebechy. Mam dostęp zarówno do sporej biblioteki uskładanej przez lata na Steamie, jak i tytułów z platform Epic oraz GOG. Gry ze Steam działają natywnie, co najwyżej musiałem skorzystać z innej wersji Protona niż domyślna; w przypadku innych launcherów używam aplikacji Heroic, którą instaluje się w trybie pulpitu, co jest szybkie i nieskomplikowane. 

Do Decka dokupiłem stację dokującą (od naszych mniejszych, żółtych braci, nie oryginalny sprzęt od Valve, który jest ciutkę za drogi). Dzięki temu można konsolę wygodnie postawić i podłączyć do niej peryferia. Parę razy korzystałem z urządzenia z podpiętym ekranem, myszką oraz klawiaturą i sprawdzało się to nieźle (poza pewnymi problemami przy podłączaniu ekranu, które skończyły się flashowaniem systemu). Gdybym nie posiadał laptopa, prawdopodobnie zainstalowałbym Windowsa na Steam Decku i wykorzystywał go jako komputer przenośny, a przez większość czasu zapewne stacjonarny. Nie ma tu kompromisów, urządzenie Valve sprawdza się w takiej formie.

Steam Deck 8


Przez te pół roku użytkowania Steam Decka nie natrafiłem na żadne problemy techniczne, ani sprzętowe, ani software'owe, poza wspomnianym wyżej problemem z zewnętrznym ekranem; była to jednak wina docka, a nie samego urządzenia. System działa stabilnie, bateria jest w dobrej kondycji, gałki nie wykazują śladów zużycia. Słowem – jest to bardzo solidnie wykonany sprzęt i miejmy nadzieję, że wzorem innej elektroniki nie wyzionie ducha zaraz po zakończeniu gwarancji. 

Scena miłośników Steam Decka nie jest może przesadnie duża, ale fakt, że wiele aplikacji pisanych na Linuksa istniało i świetnie działało jeszcze przed jego premierą sprawia, że bez problemu znajdziemy zarówno programy użytkowe, jak i przeróżne tweaki i pluginy, które pozwalają pobawić się power userom. Zarówno na Reddicie, jak i na Facebooku znajdziemy masę żywych tematów, zatem każdy problem możemy zgłosić i mieć pewność, że ktoś nam pomoże lub nas pokieruje. Dostępne są przeróżne tutoriale i historyczne posty, które ułatwiają wejście w świat Steam Decka i dopasowanie go do swoich potrzeb.

Krótko mówiąc, po pół roku hype nie minął i wciąż uważam konsolę Valve za świetne urządzenie, które może jeszcze długo posłużyć i które z pewnością doczeka się nowych funkcjonalności i ulepszeń. To system żywy i w miarę przyszłościowy (nawet jeśli nie sprzętowo, to na pewno software'owo), a stosunkowo niski finansowy próg wejścia może jedynie zachęcić kolejne osoby i powiększyć grono fanów... A także dołożyć Gabenowi pod głowę kolejne worki z dolarami. Tym razem naprawdę mu się należą.
Niezwykłe przygody Pana Samochodzika. Fenomen serii Zbigniewa Nienackiego

Niezwykłe przygody Pana Samochodzika. Fenomen serii Zbigniewa Nienackiego

Seria książek o przygodach najsłynniejszego polskiego historyka-detektywa cieszy się niesłabnącą popularnością... Stop! Niestety, nie jest to do końca prawda. Po pierwsze, najmłodsze pokolenie generalnie czyta mniej, a po drugie, trzeba obiektywnie stwierdzić, że powieści Zbigniewa Nienackiego o Panu Samochodziku nieco się zestarzały. Postaram się jednak was przekonać, czy i dlaczego warto sięgnąć po te książki nawet dziś.


Pan Samochodzik art
Źródło: https://sklep.bereznicki.pl/

Przygody nie trzeba szukać. Ona zjawia się sama. Przychodzi w najbardziej nieprzewidzianych momentach i w nieoczekiwanej postaci, najczęściej, gdy nie spodziewamy się jej, nie pragniemy jej, gdy nie jest nam ona potrzebna. Najpierw daje nam znak — że oto jest, przyszła po ciebie, chce cię ogarnąć i wciągnąć w swą grę. Musisz od razu wiedzieć, że to właśnie jej znak, musisz go rozpoznać wśród tysiąca innych znaków. Nie wolno ci zlekceważyć jej wezwania ani odłożyć go na później. Nie lubi leniwych. Pominie cię, odejdzie i więcej po ciebie nie wróci...
Tymi słowami zaczyna się jedna z moich największych literackich podróży. Będąc ponad 30-letnim zgredem należę do pokolenia, które czytało jeszcze całkiem sporo i sięgało nie tylko po współczesne powieści, ale również te, o których usłyszało od swoich rodziców... Lub po prostu trafiło na ciekawie zapowiadającą się pozycję w bibliotece. Dzieciaki lubią zagadki i tajemnice, a właśnie to obiecywał skromny blurb na okładce Wyspy złoczyńców, którą na chybił-trafił ściągnąłem z bibliotecznej półki ponad dwie dekady temu. O Panu Samochodziku coś niecoś słyszałem od mamy, ale nie mając pod ręką smartfona z dostępem do internetu, pozostało mi przekonać się samodzielnie, czy ta historia mi się spodoba. 

A że się spodobała, sięgnąłem po kolejne tomy i połykałem je w szybkim tempie. Po niektórych mi się co prawda odbijało, ale tradycyjne narzekanie zostawmy sobie na później. Niedawno cykl zacząłem sobie odświeżać na nowo, a przemyśleniami chciałbym podzielić się z wami.

Pan Samochodzik i jego samochodzik

Pan Samochodzik, czyli Tomasz N. N., to pracownik Ministerstwa Kultury i Sztuki, a konkretnie Departamentu Ochrony Zabytków. Nie byle jaki zresztą, jest bowiem specjalistą ds. specjalnych poruczeń, a w praktyce detektywem, który zajmuje się poszukiwaniem i odzyskiwaniem zaginionych dzieł sztuki. Czasem możecie znaleźć stwierdzenia, że to polski James Bond, ale poza słabością do pięknych kobiet te postaci literackie nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego, chyba że na zasadzie antytezy. Pan Tomasz pracuje bowiem głową, a nie mięśniami, aparycji i postury jest raczej przeciętnej, nie jeździ też szybkimi Aston Martinami. Choć samochód, od którego wziął się jego przydomek istotnie jest szybki, to z wyglądu przypomina raczej pokraczną łódź na kołach. Zbigniew Nienacki uczy nas jednak, że to, co widzimy na pierwszy rzut oka, to z reguły pozory, a prawda kryje się pod maską. Niekiedy dosłownie, bowiem pod maską wehikułu znajduje się silnik Ferrari 410 Superamerica, dzięki któremu jest to być może najszybszy pojazd, jaki w czasie akcji powieści poruszał się po polskich drogach.

Pan Samochodzik i templariusze serial
Źródło: https://trojmiasto.wyborcza.pl/

Obraz czasów minionych

Te czasy to lata 60. i 70., czyli głęboki i siermiężny PRL. Na szczęście książki nie są przesycone charakterystyczną dla tamtej epoki propagandą, raczej możemy natknąć się na detale, które dodają całości nieco kolorytu, jak np. przynależność pana Tomasza do ORMO. Dla mnie była to swego rodzaju podróż w czasie: zupełnie inne realia ujawniające się przede wszystkim w relacjach międzyludzkich, a zwłaszcza damsko-męskich. Kobiety u Nienackiego pełnią z reguły rolę femme fatale i/lub są traktowane przez protagonistę protekcjonalnie. Spory nacisk położony jest na rolę kwitnącego wtedy harcerstwa. Trzech należących do tej formacji młodzieńców, noszących przezwiska Sokole Oko, Wiewiórka i Wilhelm Tell, to stali towarzysze Pana Samochodzika. Wyobrażacie sobie, że dzisiaj obcy facet zabiera trójkę dzieciaków w podróże po kraju i wplątuje ich (no dobra, zazwyczaj wplątywali się sami) w kryminalne zagadki? 

Przygoda sama nas znalazła

Cykl o Panu Samochodziku to książki przygodowe pełną gębą. I to właśnie Przygoda gra tu pierwsze skrzypce. To ona sprawia, że śledzimy przygody pana Tomasza, jego młodych kompanów i (niedoszłych) kochanek z wypiekami na twarzy. Poszukiwanie zaginionych dzieł sztuki, rozliczne zagadki, eksploracja historycznych miejsc, podróże po przeróżnych zakątkach kraju i zagranicy to kwintesencja tej serii. Wraz z bohaterami odnajdziemy skarb Templariuszy, zwiedzimy historyczną Pragę, odkryjemy tajemnicę zagadkowego dworu czy pamiętnika hitlerowskiego zbrodniarza. Każdy z motywów jest oryginalny i zarazem pasuje do konwencji, a same powieści są dość krótkie i pomimo rozlicznych historycznych wstawek bardzo dynamiczne. Niemiluchy mylą tropy i starają się wywieść dobrych bohaterów na manowce, ale po wielu perypetiach górą zawsze okazują się szare komórki niezawodnego Pana Samochodzika. Po zakończeniu każdego tomu czujemy, że przeżyliśmy coś fascynującego i dane nam było brać udział we wspaniałej Przygodzie.

Superbohater i złoczyńca

Każdy Sherlock Holmes ma swojego Moriarty'ego. Oponentem pana Tomasza jest Waldemar Batura, jego dawny kolega ze studiów, który podobnie jak pierwowzór u Conan Doyle'a odznacza się nadzwyczajnym intelektem i manierami, a przy tym jest niezwykle sprytny i nie po drodze mu z prawem. Choć Batura to dość typowy villain, to jego barwna osobowość zawsze kradnie uwagę w tych kilku powieściach, w których się pojawia.

Pan Samochodzik książki
Źródło: https://www.wydawnictwoliteratura.pl/

Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie

Cykl o Panu Samochodziku to kwintesensja hasła bawiąc uczy, ucząc bawi. W każdym tomie mamy do czynienia z jakąś zagadką historyczną, a by móc ją rozwikłać, konieczna staje się edukacja i zrozumienie realiów danych czasów. Nienacki w nienachalny sposób - czy to za pomocą przemyśleń głównego bohatera, czy jego rozmów z innymi postaciami, zwłaszcza dzieciakami - przemyca wiedzę dotyczącą historii, sztuki i wielu innych zagadnień. Z dzisiejszej perspektywy cenna wydaje się zwłaszcza wrażliwość autora na problemy związane z ekologią; mieszkając na Mazurach już wtedy widział, jak niszczący jest wpływ człowieka na środowisko i starał się edukować czytelników w tym zakresie. Cała ta wiedza to zdecydowanie mądrość ponadczasowa.

Cudowny czar nostalgii

Wymieniać można jeszcze wiele wątków i zagadnień, ale powiedzmy sobie szczerze - najważniejsze są emocje. Dzieło kultury, które ich nie wzbudza, nie ma wartości. W przypadku serii o Panu Samochodziku mamy całe tony nostalgii. To z jednej strony czar czasów (słusznie) minionych, gdy życie było prostsze, a do przeżywania przygód wystarczyło zarzucić plecak na ramię i ruszyć przed siebie; z drugiej zaś strony tęsknota za naszą własną, wczesną młodością, jeśli ten cykl należał do utworów formatywnych dla nas. We mnie powieści Nienackiego rozbudziły miłość do Przygody i pielęgnuję ją do dziś, a z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że ich wpływ był naprawdę ogromny. To też mały kamyczek do ogródka, dlaczego tak ważne jest to, czym karmimy się za młodu. Pewnych doświadczeń nie da się nadrobić, dlatego pamiętajcie, że czasem warto odłożyć smartfona i Fortnajta. ;)

Zbigniew Nienacki
Źródło:https://www.wydawnictwoliteratura.pl/ 

Epigoni

Za swojego życia Zbigniew Nienacki napisał 12 tomów przygód Pana Samochodzika, do których dołączono jeszcze 3 inne historie jego pióra. Każda z nich trzyma co najmniej przyzwoity poziom. Niestety, gorzej jest z dziesiątkami kontynuacji, które powstają aż do dziś i tworzone są przez różnych autorów. To tłuczona na kolanie masówka, która (na szczęście!) odeszła już od wykorzystywania w nazwie przydomku kultowego bohatera. Na lubimyczytac.pl znajdziemy informację, że w cyklu znajduje się aż 169 (sic!) powieści. Uwierzcie mi, że lepiej poświęcić czas potrzebny na ich czytanie na coś pożyteczniejszego. Np. obejrzenie filmów o Panu Samochodziku.

Adaptacje filmowe

Tych było kilka, z czego godne uwagi są stareńkie Wyspa złoczyńców oraz Samochodzik i Templariusze. Sporo kontrowersji wśród fanów Pana Samochodzika wzbudziła najnowsza, netfliksowa adaptacja historii o Templariuszach. Film Antoniego Nykowskiego został rozwalcowany w recenzjach, a na forach i grupkach fanowskich stał się pojemnikiem na ślinę i pomyje. Z jednej strony nie dziwię się, bowiem doskonale rozumiem konserwatywne przywiązanie do swego ulubionego dzieła, a twórcy nowej adaptacji podeszli do materiału źródłowego bez jakiegokolwiek szacunku (i może również bez lektury). Z drugiej jednak klasyfikuję ten obraz jako świadomie zły film, a w tej kategorii sprawdza się świetnie. Jeśli więc nie oczekujecie wiernej adaptacji, lecz bezkompromisowej zabawy konwencją i kwintesencji hasła I-don't-give-a-fuck, to będziecie ukontentowani.

Pan Samochodzik i templariusze film
fot. Filmweb

Czy warto czytać Pana Samochodzika w 202... r.?

Zdaję sobie sprawę, że temat cyklu Zbigniewa Nienackiego jest niezwykle obszerny i długo można by rozprawiać o poszczególnych tomach czy analizować przeróżne konteksty. Nie taki jednak jest mój cel. Zamiast tego chciałbym zachęcić was do zmierzenia się z tą serią samemu, bo jest to zjawisko unikatowe i perełka polskiej literatury, nie tylko młodzieżowej. Są to powieści na tyle krótkie i dynamiczne, że nic nie stoi na przeszkodzie, by zapoznać się choćby z jednym tomem i wyrobić sobie własną opinię. Trzeba mieć jednak na uwadze oczywiste wady, z których bodaj największą jest stosunkowo prosta fabuła; ze względu na ograniczoną liczbę postaci dramatu dość szybko domyślamy się, kto zabił (albo, bardziej adekwatnie do klimatu serii: kto ukradł dzieło sztuki). Poza tym dla niektórych drażniące może być niedzisiejsze traktowanie kobiet czy pewna zgrzebność językowa. Seria o perypetiach Pana Samochodzika robi jednak doskonale to, do czego została stworzona - opowiada o przygodach. Zarzucajcie plecak na ramię i wsiadajcie do wehikułu. Bo wezwania przygody nie wolno ci zlekceważyć ani odłożyć go na później. Odejdzie i więcej po ciebie nie wróci...

Najlepsze powieści o Panu Samochodziku

Podtytuł pod SEO już mamy, wyjaśnię zatem, że to wyłącznie mój osobisty ranking.
  1. Pan Samochodzik i niesamowity dwór - zagadka tajemniczego dworu była moim faworytem przed laty i jest nim dziś, po ponownej lekturze. Wygrywa - nomen omen - niesamowitym, jesiennym klimatem i leciutkim powiewem literatury grozy.
  2. Pan Samochodzik i Wyspa złoczyńców - pierwszy tom, od którego zaczęła się moja podróż i tę klasyczną kolejność czytania również polecam. To niezła historia kryminalna, która rozwija się powoli i tajemniczo, intrygując do samego końca. Nigdy nie zapomnę (lekki spoiler alert) ciała zjedzonego przez mrówki, co dla 12-letniego mua było dość makabryczne. 
  3. Pan Samochodzik i templariusze - templariusze w Polsce? Przyznaję, że kaliber tej zagadki do dziś robi na mnie wrażenie, a przy tym nie ma paskudnych zgrzytów historycznych, których można by się obawiać przy takim zagadnieniu.

6 rzeczy, za które kocham Genshin Impact (i Ty też powinieneś!)

6 rzeczy, za które kocham Genshin Impact (i Ty też powinieneś!)

Chińska gra mobilna z cukierkową grafiką i postaciami wyciągniętymi z anime dla (raczej tych młodszych) nastolatków. Oparta na powtarzalnym farmieniu i hazardowym systemie gatcha. Jak do niej trafiłem i jakim cudem spędziłem w niej tyle czasu?


Genshin Impact screenshot

Jak być może zdążyliście zauważyć, lubię narzekać i podoba mi się raczej mniej rzeczy niż więcej. A już szczególnie często odbijam się od pozycji popularnych i kierowanych do masowego odbiorcy. Bynajmniej nie jest to jakiś snobizm i hipsterstwo, po prostu szybko się nudzę i preferuję coś, co przełamuje oklepane schematy i przyjemnie stymuluje neurony. Prędzej zagram w nieprzystępnego indyka, którego ukończyło dziesięciu ludzi na świecie i będę opowiadał o nim każdemu (nie)znajomemu, niż wielki tytuł nastawiony na wykręcanie do sucha portfeli graczy. Tak się jednak złożyło, że tu i tam usłyszałem o grze mobilnej, która miała być inna niż wszystkie. O tyle inna, że oferowała coś więcej niż bezrozumne klikanie i paywalle na każdym kroku. Genshin Impact miał mieć fabułę i gameplay z prawdziwego zdarzenia, rodem z gier z większych platform.

Już pierwsze chwile wyglądały obiecująco, bowiem, co będę jeszcze niejednokrotnie podkreślał, Genshin jest absolutnie prześliczny. Tyczy się to zarówno oprawy graficznej, jak i muzycznej, na co jestem szczególnie uwrażliwiony. Obok takiego utworu w intro nie mogłem przejść do porządku dziennego.

No, a potem znienacka wylądowałem w wielkim, otwartym świecie, który jako żywo przypominał kserokopię Zeldy. Z niesmakiem Genshina porzuciłem, bo może toto i ładne, ale sandboksy to zdecydowanie nie moja broszka. Dość powiedzieć, że osławione Breath of the Wild wyleciało z dysku po kilku godzinach nudnej bieganiny. 

Genshin Impact screenshot 2

Okoliczności przyrody jednak sprawiły, że wszedłem w bliską relację z osobą, która w Genshina grała od dawna i opowiadała o nim tak sugestywnie, że postanowiłem się przełamać i dać mu jeszcze jedną szansę. Najwyżej będzie dużo materiału, żeby grę obsmarować w jadowitym artykule, pomyślałem. Tym razem jednak zaklikało i przez Teyvat podróżuję do dziś, zbierając kwiatki, otwierając skrzynki, tłukąc bandy identycznych potworów...

Stop! To oczywiście też robię, ale wyjaśnijmy sobie coś na wstępie: jeśli ktoś w ten sposób opisuje wam ten tytuł, to solidnie zaciemnia wam obraz. Jasne, można Genshina traktować jak typową mobilkę, wskoczyć sobie na serwer w ciągu kilku minut samotności na porcelanowym tronie, pobiegać chwilę wte i wewte, a następnie zalogować się znów do rzeczywistości. Nie temu jednak ta orientalna produkcja służy; rozumiem, że musi mieć te elementy, by przyciągnąć i utrzymać rzeszę ludzi, bussiness is bussiness i tak dalej, ale jest tu znacznie, znacznie więcej. I o tym właśnie chciałbym wam trochę opowiedzieć.


1. Eksploracja

Na pierwszy ogień eksploracja, bo co może być ważniejszego w grze z ogromnym, otwartym światem? Nie jestem wrogiem sandboksowych tytułów dla zasady, ale dlatego, że w większości z nich świat jest pusty, zapełniony powtarzalnymi fetch-questami i zabawa nudzi się, zanim na dobre się zacznie. Genshin jednak jest wyjątkiem, dość rzec, że chwilami czułem się niemal jak w stareńkim Gothiku. Tutaj jest sens zaglądać pod każdy kamień, nie tylko dlatego, że trzeba nazbierać masę tych cholernych kwiatków, żeby awansować postaci, ale dlatego, że pod tymi kamieniami często kryje się Przygoda. A właśnie to jej wizja pcha nas do eksploracji we wszystkich tych tytułach, gdzie sami wyznaczamy sobie ścieżkę i kolejność działania. Choć Mondstadt, czyli pierwsza kraina, którą przyjdzie nam zwiedzić jest dość generyczna wizualnie (ot, rozległe łąki, trochę wzgórz i jeziorek), to po raz pierwszy od dawna ktoś nagradzał mnie za to, że wszedłem na tę najwyższą górę, która majaczyła na horyzoncie. Albo znalazłem jakąś jaskinię, w której kryły się znajdźki. Albo trafiłem do wioski, której mieszkańcy mieli jakieś problemy wymagające mojego miecza (czasem, niestety rzadziej, również głowy). Genshin Impact to ten typ sandboksów, w którym możesz wleźć wszędzie tam, gdzie chcesz. Cokolwiek zamajaczy na horyzoncie - jest do zdobycia, nawet jeśli nie teraz, to już za chwilę, gdy w nieco metroidvaniowym stylu rozwiniesz staminę i będziesz mógł wspinać się wyżej i szybować dłużej. Szybować, właśnie: latanie na lotni to absolutnie fenomenalna i zarazem odprężająca rzecz. 

Genshin Impact screenshot 3

Doskonale widzę, jakie mechanizmy kryją się pod maską: świat jest naładowany na każdym kroku skrzynkami i soczystą animacją zachęca Cię, żebyś ich szukał. Ale jest to najzwyczajniej w świecie przyjemne, a sporo z nich jest odpowiednio ukryta i realnie wynagradza spostrzegawczość (albo przypadkowy upadek w jakąś dziurę). Świat jest pełny, bogaty, żyje i czeka na Ciebie.


2. Fabuła

...ale że co, fabuła w grze mobilnej? Czyli pewnie jest jakiś Złodupiec, którego musimy pokonać i dlatego będziemy biegać kilkaset godzin i poczekamy parę lat, nim developerzy wydadzą endgame? Nic takiego! A przynajmniej - nie do końca. Historia w Genshin Impact wyraźnie wskazuje, że jest to tytuł z ambicjami, który paradoksalnie najlepiej sprawdza się na większym sprzęcie do grania (port na PC jest bardzo zacny), a nie telefonie. Fabuła jest wielotorowa, a zadania dzielą się na kilka typów. Najważniejszym z nich są Archon Questy, czyli epicka podróż przez wszystkie krainy celem odnalezienia naszego zaginionego bliźniaka. W ich trakcie poznajemy najważniejsze postaci w danej lokacji, a także wykonujemy szereg powiązanych misji kończących się epickim finałem. I powiem wam szczerze, że są one zrobione z takim rozmachem, że niejednokrotnie zbierałem szczękę z podłogi i zastanawiałem się, czy przypadkiem nie gram w jakiegoś syna Mass Effecta z nieprawego łoża. Jasne, nie mamy tutaj żadnych wyborów do podjęcia*, a wszystkie dialogi są liniowe, ale jest tu tyle klimatycznej, świetne napisanej i wyreżyserowanej treści, że nie powstydziłyby się jej duże tytuły z większych platform. A wręcz powinny się wstydzić, że takich scen i fabuły nie mają.

*tak jakby wybór koloru w zakończeniu ME3 miał znaczenie, hehe 

Genshin Impact screenshot 4

Innym, ważnym typem zadań są World Questy. Tutaj już mamy bogaty przekrój: od najbardziej podstawowych przynieś-zanieś-pozamiataj (względnie: ugotuj, bo scen kulinarnych jest tu co nie miara) po wieloetapowe historie, które pozwalają nam zagłębić się w lore świata i eksplorować niedostępne miejsca albo te już znane, ale nadając im nowego kontekstu. W tych zadaniach leży siła Genshin Impact: z jednej strony możemy biegać sobie tam i sam jak wolne duchy, a z drugiej możemy dać się poprowadzić tym fragmentom fabuły i doświadczyć niesamowitej immersji.

Moim faworytem są jednak questy osobiste postaci. W trakcie naszych podróży spotykamy masę NPCów, z których część ma bogatą historię opowiedzianą właśnie w formie tych zadań. Z reguły są niedługie, ale to w nich znalazło się całe mięcho: rzadko kiedy musimy po prostu biegać i walczyć, zamiast tego rozmawiamy, rozwiązujemy zagadki (no dobra, pozwalamy im rozwiązać się samym) i chłoniemy emocje. Przy niejednej takiej historii uroniłem łezkę, a moim faworytem jest póki co zadanie związane z Baizhu, zielonowłosym aptekarzem, właścicielem gadającego węża i opiekunem tajemniczej zombie-dziewczynki. To piękna opowieść o pomaganiu innym za dosłownie wszelką cenę (jeśli nie zamierzacie nigdy grać w Genshin, to przynajmniej obejrzyjcie sobie ten film: https://www.youtube.com/watch?v=WeiiHtx1Nbo). Takich opowieści i momentów jest cała masa, a ja nawet jeszcze nie odkryłem większości! Jeśli tylko pozostałe utrzymają poziom, to ogłaszam, że jest to jedna z najładniejszych rzeczy, jakie przydarzyły się współczesnej popkulturze.

Genshin Impact screenshot 5


3. Multiplayer

Zasadniczo Genshin Impact to gra stworzona do przeżywania jej solo, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zaprosić znajomych do swojego świata albo wskoczyć do nich. Multiplayer pełni tutaj dwojaką funkcję. Po pierwsze, przydaje się do farmienia - mając silniejszą postać u boku możemy sprawnie czyścić domains czy klepać bossów. Istnieją co prawda ograniczenia, ale nie są one uciążliwe. Po wtóre, eksploracja w towarzystwie bywa po prostu świetnym przeżyciem. Możecie wspólnie odkrywać świat, czy to w pogoni za skrzynkami i odblokowywaniem kolejnych teleportów, czy po prostu cieszyć się podziwianiem zachodów słońca i szybować sobie bez celu. A jak już o szybowaniu...


4. Zen

To słowo, czy może raczej uczucie, bezustannie ciśnie mi się na usta w trakcie sesji z Genshinem. Choć główny wątek fabularny jest epicki, cała gra jest niezwykle spokojna i do niczego Cię nie zmusza. Możesz eksplorować świat w swoim tempie, wyznaczać sobie osobiste cele, a wszystko to w akompaniamencie cudownej muzyki i z piękną, baśniową grafiką przed oczami. Projekt artystyczny tego tytułu jest najwyższej klasy i przebija wiele z taśmowo klepanych gier AAA. Każdy świat ma swój specyficzny biom; zwiedzamy wysokie góry, dżungle, mroźne krainy, pustynie - czego tylko dusza zapragnie. Lokacje inspirowane są światem orientalnym, co dla nas, przyzwyczajonych do oklepanej kultury zachodniej, może być dodatkowym walorem. Jest trochę Chin i trochę Japonii, ale nie brakuje też mrugnięć skośnym okiem do braci zza wielkich stepów (znaczy - nas), bowiem najnowsza kraina, Fontaine, delikatnie nawiązuje do dawnej Francji. 

Genshin Impact screenshot 6

Jednak aby doświadczyć pełnego zen, należy udać się na któryś ze szczytów w krainie Liyue, poczekać (albo przewinąć zegar) do zachodu słońca, a następnie skoczyć i swobodnie szybować wśród chmur, kąpiąc się w rdzewiejących promieniach. Przepyszne wrażenia wizualne, kojąca muzyka, w optymalnej konfiguracji bliska osoba unosząca się obok nas - od wirtualnych światów nie wymagam niczego więcej. Polecam również udać się nocą na pustynię i po prostu podziwiać atramentowoczarne niebo, pełne rozrzuconych po nim gwiazd. Lata temu oszołomił mnie widok nocnego nieba, gdy w Gothiku 2 po raz pierwszy wkroczyłem do Górniczej Doliny. Teraz mogę przeżywać podobne emocje, tylko w znacznie lepszej oprawie.

Czasem włączam Genshin tylko na chwilę, nie po to, żeby cokolwiek sensownego zdziałać, ale żeby zanurzyć się na moment w ten cudowny świat, nasycić wzrok i popieścić słuch. Opowiadam o tym bardzo górnolotnie, ale, obym skonał, tak właśnie czuję. A to chyba najlepsza, choć bardzo subiektywna rekomendacja. 

Genshin Impact screenshot 7


5. System walki

Na chwilę wylądujmy i zajmijmy się bardziej przyziemnymi kwestiami. Genshin Impact to gra w sporej mierze oparta na walce, czy to w ramach fabuły, czy przeróżnych instancji i wyzwań. Również i ten element został zrealizowany wzorowo, choć wymaga chwili przyzwyczajenia. Sterujemy naraz tylko jedną postacią, ale w drużynie możemy mieć maksymalnie cztery, a w trakcie starć konieczne jest sprawne przełączanie się między nimi. Każdy z bohaterów posługuje się jednym z kilku typów broni i związany jest z jakimś żywiołem, a sednem zabawy jest umiejętne łączenie żywiołów w combosy. Możliwości jest mnóstwo, a rozgryzienie systemu i wyćwiczenie odpowiednich sekwencji bywa wymagające. Choć z zadaniami fabularnymi poradzimy sobie gładko bez większego zagłębiania się w meandry interakcji między postaciami, to wszelkie wyzwania, jak domains czy walki z bossami, wymagają odpowiedniej taktyki i zręcznych palców. Znowu: coś dla siebie znajdują tutaj zarówno każuale, jak i miłośnicy optymalizacji i wykręcania dużych cyferek.

Genshin Impact screenshot 8


6. Gatcha

Nie ukrywajmy i nie udawajmy, że nie ma znaczenia. Przy wszystkich swoich zaletach, Genshin Impact to gra z mobilnym rodowodem, w której gromadzimy wirtualną walutę i losujemy za nią bohaterów. Tych jest cała masa, włącznie z najsilniejszymi postaciami premium, których szansa wylosowania jest dramatycznie niska. Jeśli jednak chcemy osiągać dobre wyniki w przeróżnych wyzwaniach, musimy maksymalizować swoje szanse i losować do upadłego, a także wielokrotnie farmić te same instancje, by w końcu zebrać optymalny zestaw artefaktów. Ulepszanie artefaktów to z kolei temat na osobną rozmowę - wzmacniamy jedne kosztem drugich, ale uzyskiwane przy tym statystyki są losowe. Trzeba więc powtarzać tę operację wielokrotnie, a żeby móc to robić, trzeba mieć więcej artefaktów do przepalenia, więc trzeba farmić instancje, a żeby farmić instancje, trzeba mieć dobrze wyekwipowane postaci, więc trzeba far-

No, rozumiecie, o co chodzi. Najistotniejsze jest jednak to, że jeśli nie chcemy, to PRAWIE nie musimy tego robić. Gra nie wymusza na nas zakupu waluty premium ani intensywnego farmienia, jeśli chcemy po prostu poznawać fabułę. Oczywiście, co jakiś czas natrafiamy na pewne progi i nieodzowne staje się zebranie paru artefaktów czy innych kwiatków, żeby rozwinąć postać (a im dalej w las, tym gorzej - gdzieś od 70 levelu ilość zasobów potrzebnych do awansu jest naprawdę spora). To właśnie w tych momentach Genshin przypomina o swojej mobilkowości, ale bądźmy uczciwi i porównajmy go z innymi tytułami, jakimi wypchany jest sklep Google Play... choć może dla własnego zdrowia psychicznego lepiej tego nie robić, bo jeśli połkniecie chińskiego bakcyla, to już żadna śmieciowa gra mobilna nie będzie was rajcowała. Żeby nie było, że nie ostrzegałem.

Genshin Impact screenshot 9


Czy warto grać w Genshin Impact w 2024 r.? Jeszcze jak!

Zdaję sobie sprawę, że część z zalet Genshina wyolbrzymiam, moje oczekiwania dotyczyły bowiem gry mobilnej, a dostałem o wiele, wiele więcej. Być może w zderzeniu z pełnoprawnymi erpegami od Bioware czy innych tuzów branży chińska produkcja nie miałaby szans, choćby ze względu na wspomnianą liniowość dialogów i brak wyborów do podjęcia. Czy Genshin Impact to chiński klon Zelda: Breath of the Wild? Po setnym ubitym bokob... hilichurlu przestajemy zadawać sobie to oczywiste pytanie. Tym niemniej uważam, że w obcowaniu z dziełami kultury najważniejsze są emocje, jakie w nas generują, a te Genshin jest w stanie produkować wiadrami. I pal licho, że za chwilę będę biegał za skrzynkami albo ubijał grupki identycznych przeciwników, żeby uciułać nieco diamentów. Najważniejsze, że jeśli tylko chcę, mogę ponownie zanurzyć się w ten przebogaty świat i poznawać jego cuda w takiej kolejności i tempie, w jakim tylko pragnę. 

Genshin Impact to niekwestionowany fenomen. Obiektywnie - gra ma ogromną rzeszę fanów i jest stale rozwijana - ale też bardzo subiektywnie, dawno bowiem nie wsiąknąłem w żaden tytuł tak mocno. A przecież zobaczyłem tylko część cudów tego pięknego świata...

PS Ten tekst dedykuję osobie, dzięki której poznałem Genshin i wiele innych pięknych rzeczy. 
Recenzja: Saltburn (2023), czyli artystyczna pustka

Recenzja: Saltburn (2023), czyli artystyczna pustka

O Saltburn słyszałem i czytałem przed seansem sporo, bo i jest to głośny medialnie tytuł. Trochę niepokoił mnie rozstrzał ocen, dominowały bowiem albo niskie (na poziomie 3-4/10), albo przyzwoite (7/10). Uznałem to za dobry znak: skoro obraz wzbudza tak skrajne emocje, to znaczy, że na pewno jest jakiś.


Saltburn main

Jeśli widzieliście Spring Breakers albo któryś z filmów Refna, na czele z (nie)sławnym Neon Demon, to pewnie czujecie, o co chodzi: istnieją filmy, które dla masowego odbiorcy są niestrawne ze względu na przeładowaną artyzmem formę czy kontrowersyjne sceny, trafiają natomiast w pewną niszę, której jawią się jako coś wybitnego. 

Z tym śmiałym założeniem przystąpiłem do seansu, przyjmując specyficzną wizję artystyczną z dobrodziejstwem inwentarza i czekając na ujawnianie się kolejnych warstw. Początek był obiecujący: oto Oliver, chłopak w typie klasycznego, introwertycznego przegrywa, nawiązuje na uczelni kontakt ze swoim przeciwieństwem, duszą towarzystwa Feliksem. Na jego zaproszenie trafia do tytułowej posiadłości na wakacje, gdzie doświadcza świata zupełnie innego, niż jego własny; świata ekscentrycznych bogaczy, z całą plejadą charakterystycznych postaci.

Saltburn 2

Mając w pamięci inne filmy otwierające się podobnym schematem, spodziewałem się kilkutorowej narracji i paru współwystępujących wątków, taką też obietnicą Saltburn mami praktycznie aż do napisów końcowych. Mamy więc skomplikowaną, podszytą erotyzmem relację Olivera i Feliksa, której papierkiem lakmusowym jest pewna scena w wannie, o której być może już gdzieś słyszeliście. Jest szukająca swojego miejsca na świecie, nieco wyuzdana siostra Feliksa Venetia, z którą protagonista wplątuje się w specyficzny układ. Jest ekscentryczna figura pani domu, Elspeth, która poniekąd wypełnia ramy stereotypowej, próżnej bogaczki (ale zarazem jest bodaj najciekawszą i najlepiej zagraną postacią). Jest zderzenie biedy z blichtrem, są imprezy, intrygi i kłamstwa.

Saltburn 3

Sęk w tym, że chociaż obraz prześlizguje się po kilku motywach, ostatecznie żadnego z nich nie rozwija. Relacja Olivera i Feliksa ma bardzo mało czasu ekranowego i w zasadzie nie wzbudza żadnych emocji, choć powinna, bo w znacznej mierze na niej zasadza się dramat zaserwowany w finale. Imprezy są grzeczne i nijakie, ekscentryczna pani Catton okazuje się być całkiem trzeźwo myślącą, inteligentną osobą, Venetia pojawia się i znika, nie pełniąc w zasadzie żadnej specjalnej roli w historii. Jakby tego było mało, końcówka serwuje nam zwrot akcji i niesamowicie łopatologiczne wyłożenie kawy na ławę. Pod koniec seansu przecierałem oczy ze zdumienia, a moją główną myślą było „Naprawdę O TYM był ten film?. W każdym innym przypadku uznałbym, że to wszystko element przewrotnej gry twórcy z odbiorcą.

Tyle, że tutaj tej gry nie było. Wydawałoby się, że kluczem do odbioru całości jest rozmowa przewijająca się w prologu, a której sednem było to, czy należy zwracać uwagę na formę, czy na treść, nawet jeśli jest nużąca. W przypadku Saltburn okazuje się, że niekiedy nawet forma to za mało, by przykryć brak treści. To zapakowany w bardzo estetyczny papierek cukierek, która okazuje się być pozbawiony nadzienia i jakiś taki cierpki w smaku. Cholera, nie umawialiśmy się na czekoladę deserową.
Copyright © InventoryFull , Blogger