Recenzja: Saltburn (2023), czyli artystyczna pustka

O Saltburn słyszałem i czytałem przed seansem sporo, bo i jest to głośny medialnie tytuł. Trochę niepokoił mnie rozstrzał ocen, dominowały bowiem albo niskie (na poziomie 3-4/10), albo przyzwoite (7/10). Uznałem to za dobry znak: skoro obraz wzbudza tak skrajne emocje, to znaczy, że na pewno jest jakiś.


Saltburn main

Jeśli widzieliście Spring Breakers albo któryś z filmów Refna, na czele z (nie)sławnym Neon Demon, to pewnie czujecie, o co chodzi: istnieją filmy, które dla masowego odbiorcy są niestrawne ze względu na przeładowaną artyzmem formę czy kontrowersyjne sceny, trafiają natomiast w pewną niszę, której jawią się jako coś wybitnego. 

Z tym śmiałym założeniem przystąpiłem do seansu, przyjmując specyficzną wizję artystyczną z dobrodziejstwem inwentarza i czekając na ujawnianie się kolejnych warstw. Początek był obiecujący: oto Oliver, chłopak w typie klasycznego, introwertycznego przegrywa, nawiązuje na uczelni kontakt ze swoim przeciwieństwem, duszą towarzystwa Feliksem. Na jego zaproszenie trafia do tytułowej posiadłości na wakacje, gdzie doświadcza świata zupełnie innego, niż jego własny; świata ekscentrycznych bogaczy, z całą plejadą charakterystycznych postaci.

Saltburn 2

Mając w pamięci inne filmy otwierające się podobnym schematem, spodziewałem się kilkutorowej narracji i paru współwystępujących wątków, taką też obietnicą Saltburn mami praktycznie aż do napisów końcowych. Mamy więc skomplikowaną, podszytą erotyzmem relację Olivera i Feliksa, której papierkiem lakmusowym jest pewna scena w wannie, o której być może już gdzieś słyszeliście. Jest szukająca swojego miejsca na świecie, nieco wyuzdana siostra Feliksa Venetia, z którą protagonista wplątuje się w specyficzny układ. Jest ekscentryczna figura pani domu, Elspeth, która poniekąd wypełnia ramy stereotypowej, próżnej bogaczki (ale zarazem jest bodaj najciekawszą i najlepiej zagraną postacią). Jest zderzenie biedy z blichtrem, są imprezy, intrygi i kłamstwa.

Saltburn 3

Sęk w tym, że chociaż obraz prześlizguje się po kilku motywach, ostatecznie żadnego z nich nie rozwija. Relacja Olivera i Feliksa ma bardzo mało czasu ekranowego i w zasadzie nie wzbudza żadnych emocji, choć powinna, bo w znacznej mierze na niej zasadza się dramat zaserwowany w finale. Imprezy są grzeczne i nijakie, ekscentryczna pani Catton okazuje się być całkiem trzeźwo myślącą, inteligentną osobą, Venetia pojawia się i znika, nie pełniąc w zasadzie żadnej specjalnej roli w historii. Jakby tego było mało, końcówka serwuje nam zwrot akcji i niesamowicie łopatologiczne wyłożenie kawy na ławę. Pod koniec seansu przecierałem oczy ze zdumienia, a moją główną myślą było „Naprawdę O TYM był ten film?. W każdym innym przypadku uznałbym, że to wszystko element przewrotnej gry twórcy z odbiorcą.

Tyle, że tutaj tej gry nie było. Wydawałoby się, że kluczem do odbioru całości jest rozmowa przewijająca się w prologu, a której sednem było to, czy należy zwracać uwagę na formę, czy na treść, nawet jeśli jest nużąca. W przypadku Saltburn okazuje się, że niekiedy nawet forma to za mało, by przykryć brak treści. To zapakowany w bardzo estetyczny papierek cukierek, która okazuje się być pozbawiony nadzienia i jakiś taki cierpki w smaku. Cholera, nie umawialiśmy się na czekoladę deserową.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © InventoryFull , Blogger